Jedenaście kobiet ze Stowarzyszenia Kilimandżaro, najmłodsza mogłaby z powodzeniem być wnuczką najstarszej. Jest wśród nas – głównie debiutantek w wysokogórskiej przygodzie – Ania Czerwińska, zdobywczyni Korony Ziemi. Mimo różnic wieku i doświadczenia łączy nas wspólny cel: zdobyć razem szczyt legendarnego Araratu.
Do Dogubayazit – kurdyjskiego miasta w Anatolii Wschodniej – docieramy po zmroku. Nad ranem budzi mnie melodyjny głos muezina. Wsłuchując się w śpiew Nieznanego, silnie odczuwam obcość tego świata, który ciekawi i intryguje. Mija piąta, a ja – leżąc na ciepłym, wygodnym łóżku hotelowym – uświadamiam sobie, że to ostatnie godziny pod dachem, w otoczeniu miejskich dźwięków.
Po śniadaniu wyjeżdżamy z miasta i nagle dostrzegamy Ją – samotną, wyrastającą z płaskowyża na ponad trzy kilometry górę, na której wierzchołku pragniemy stanąć za kilka dni. Gdzieś na zboczach tego stratowulkanu osiadła niegdyś biblijna arka Noego. Migający w przestrzeniach między zabudowaniami Ararat zachwyca nas swoim ogromem i bielą szczytu.
Dwupasmowa autostrada wiedzie do odległego o 43 km przejścia granicznego z Iranem, my jednak skręcamy w wąską drogę, prowadzącą do podnóży Masis. Mijamy wioski Topczatan i Eli, dalej droga staje się nieprzejezdna. Dochodzi jedenasta, gdy wysiadamy z minibusa. Z lekkimi plecakami (główne bagaże jadą konno) idziemy polną drogą. Ścieżka wśród wyschniętych traw i ostów prowadzi dalej przez tereny pasterskie. Duże, liczące po kilkaset owiec stada zeszły już w doliny, a ich niedawną obecność przypominają opustoszałe zagrody.
Nabieramy wysokości. Pojawia się coraz więcej szaroczarnych głazów o gładkiej, połyskującej powierzchni zdradzającej wulkaniczne pochodzenie.
Po czterech godzinach marszu dochodzimy do pierwszego obozu, który leży w niewielkiej, zacisznej niecce na wysokości 3200 m n.p.m. Nieopodal cicho szumi strumień.
Wieczorny posiłek jest wykwintny: kucharze serwują makaron z gulaszem oraz sałatkę z pomidorów i ogórków. Na stole z paneli podłogowych ułożonych na pudłach po bananach są też orzechy, figi, kawałki arbuza i melona oraz lokum.
Po uczcie większość dziewczyn zostaje w mesie i śpiewamy na zmianę: my – polskie, a Kurdowie – lokalne piosenki. Wibrujące męskie głosy o pięknym, głębokim brzmieniu rozlegają się do późnych godzin wieczornych, długo po tym, jak zmęczone udajemy się na spoczynek.
W dniu aklimatyzacji ruszamy o 9.45. Dziś mamy osiągnąć 3900 m n.p.m. i wrócić do obozu. Szlak prowadzi słabo zarysowanym grzbietem skalnym, porośniętym wątłą, jeszcze zieloną trawą. W górze widzimy jedynie zbocze, za nami roztacza się przestrzeń przebytej drogi, a w dole – rozległa dolina, w której leży Dogubayazit.
Przyzwyczajamy się do wysokości, dziś celowo idziemy wolno, a mimo to słyszymy napominania przewodnika: Yavash, yavash, Arkadas! (tłum. powoli, powoli, przyjacielu). Z trudem łapiąc oddech, patrzymy z niedowierzaniem, jak Kubi, zaczerpnąwszy powietrza, ryczy na całe gardło swoją ulubioną zaśpiewkę: Kizlar, kizlar gelem mi? (tłum. dziewczyny, dziewczyny, można do was podejść?).
Pogoda dopisuje, jest słonecznie, ciepło i prawie bezwietrznie. Od rana ochraniamy twarze warstwą kremów z filtrem UV. Sandra, która zapomniała wczoraj posmarować łydki, przypomina dziś bociana!
Trzeciego dnia startujemy o dziewiątej. Po drodze robimy dłuższy postój, by uzupełnić płyny i wzmocnić się batonami. Około czternastej stajemy na miejscu – w obozie drugim. Wysokościomierz Asi wskazuje 4200 m n.p.m. Biorąc pod uwagę możliwość błędu, oceniamy, że do szczytu na 5137 m n.p.m. jest stąd niecały kilometr przewyższenia.
Obóz drugi leży w miejscu, gdzie pokryte głazami wielkości piłki lekarskiej zbocze łagodnie spływa z siodła pod wierzchołkiem. Zwrócone ku szczytowi, widzimy po prawej stronie żleb z jęzorem brudnego śniegu i lodu, który pokrywa rumowisko szarych kamieni i pyłu wulkanicznego. Widać resztki lodowca, jego spływający kształt, poprzecinany szczelinami. Oko wędrujące wyżej dostrzeże zarys niemal idealnego stożka – to Mały Ararat wychyla się zza bocznej grani Masis.
Powoli oswajamy się z tym miejscem. Jego surowe piękno onieśmiela, jesteśmy jednak szczęśliwe, mogąc w spokoju odetchnąć wyczuwalnie rzadszym powietrzem. Nieliczne namioty stoją na oczyszczonych z głazów platformach. Nasze sypialnie to małe dwójki, w nagrzanej oddechem przestrzeni powinno być ciepło, nawet gdy temperatura spadnie do minus 10 stopni Celsjusza.
O siedemnastej jest obiad. Czuje się rosnące napięcie, chociaż ciągle chichoczemy i mimo pewnej nerwowości pozostajemy w dobrych nastrojach. Omawiamy najbliższe godziny: krótki sen, pobudka o pierwszej w nocy, lekki posiłek i wymarsz godzinę później. Będziemy wspinać się nocą przez kilka godzin, żeby rano osiągnąć szczyt. Czujemy się dobrze ze sobą, ufając, że nikt tu nie zostanie zapomniany, każda z nas może liczyć na wsparcie. Wymieniamy uwagi na temat samopoczucia, dolegliwości i lęków. Nie ma podziałów na silniejsze i słabsze, zrobimy wszystko, by razem pokonać ostatni etap wędrówki. Te, które jeszcze wczoraj czuły się słabo, dziś zdążyły się zaaklimatyzować i wierzą w swoje siły. Mimo poczucia wspólnoty każda jednak zdaje sobie sprawę ze swoich możliwości i słabości. Podczas tego wieczoru przed ostatecznym zmierzeniem się z Agri Dagi mamy bardzo osobiste, nieraz zaskakujące nas same, przemyślenia.
W drodze na szczyt towarzyszą nam trzej przewodnicy: Kubi, Ali i Hakkan, oraz Asia, która jeszcze samodzielnie nie prowadzi klientów. Na Araracie nie istnieją wyznaczone szlaki turystyczne. Powyżej obozu I orientacja w terenie jest trudna. Potrzeba wprawnego oka, by zauważyć znaki pozostawione przez Kurdów: czasem to kilka kamieni ustawionych na sobie w widocznym miejscu, inne są jednak słabo dostrzegalne. Bezpieczną i skuteczną trasę na szczyt znają tylko ci, którzy przebywają ją po kilka razy w miesiącu.
Budzimy się w nocy po kilku godzinach wypoczynku – tylko nielicznym udaje się zasnąć (odczuwamy wysokość, typowe są wtedy problemy ze snem). Zakładamy kilka warstw odzieży, ciepłe kurtki, rękawiczki i czapki, na koniec czołówki. Wyjście z namiotu to zderzenie z rześkim powietrzem i czernią nocy. Nad głowami niebo rozświetlają miliony gwiazd, wydaje się, że wszechświat otacza nas ogromnym kloszem. W mesie pijemy gorącą herbatę, przełykamy kilka kęsów lavasha z serem, napełniamy termosy.
Zaczynamy wspinaczkę wąską ścieżką pośród kamieni. Prowadzi Hakkan, w środku idzie Kubi, zamykają pochód Ali i Asia. Idziemy wolnym, równym tempem, a nasze oddechy zamieniają się w kłęby pary. Mimo wysiłku i skupienia na monotonnym ruchu w górę humory nas nie opuszczają: Kaja i Ela niezmiennie żartują, wywołując salwy śmiechu. Nagle na końcu grupy słychać zamieszanie i wyraźne odgłosy torsji… Ali nie może iść dalej. Zostają z nami dwaj przewodnicy i Asia.
Znowu coś przerywa miarowy rytm podejścia. Otoczona grupką dziewczyn, siedzi oparta o głaz Ola. Ma zawroty głowy, na chwilę straciła przytomność, jest bardzo osłabiona. Do akcji wkracza Ania Czerwińska – podaje chorej lek i żel na wzmocnienie. Po chwili Ola czuje się już lepiej i może iść dalej.
Niebo po prawej zaczyna rozświetlać perłowa łuna. Na jej tle, w miarę nabierania przez nas wysokości, rysuje się stożek Małego Araratu. Na przełęczy pod szczytem obserwujemy rozkoszne baraszkowanie pierzastych obłoków – ich cienie mkną po lśniącym śniegu. Odczuwalna temperatura to minus 15 stopni Celsjusza, wieje silny wiatr.
Ostatnie 600 m pokonujemy w rakach – choć dla wielu to pierwszy raz, wszystkim idzie się pewnie i bezpiecznie. Przed końcowym podejściem czekam na Anię (jej kolano ma się kiepsko po kontuzji na Elbrusie w lipcu tego roku), a potem idziemy już razem. O 8.45 jesteśmy na szczycie. Kubi pstryka naszej grupie wspólne zdjęcie. Łzy szczęścia, bo jesteśmy tu razem, cała nasza jedenastka. Radość każdej z nas zwielokrotniona jest wspólnym doświadczeniem: wspierając się wzajemnie w trakcie przygotowań i w czasie ataku szczytowego, dokonałyśmy czegoś wyjątkowego.
Stowarzyszenie Kilimandżaro
- Organizacja powstała w 2009 roku. Zrzesza kobiety w różnym wieku, które łączy pasja: wyprawy na najwyższe wulkany świata. Wspólnie stanęły na szczytach: Araratu, Demavendu, Pico de Orizaba, Kilimandżaro, El Teide, Rinjani, Hvannadalshnukur. Choć nie wszystkie osoby zawsze mogą uczestniczyć w wyprawach zagranicznych, to spotykamy się na wyjazdach treningowych w okolicach Warszawy oraz w polskich górach. Każda wyprawa wymaga przygotowania, a zakończona sukcesem powoduje, że z energią organizujemy kolejne. Nasza działalność inspiruje inne kobiety do sięgania po trudne cele i wspierania się w ich realizacji.
- W wyprawach Stowarzyszenia Kilimandżaro na najwyższe wulkany Azji oraz Ameryki Centralnej brała udział w latach 2012–2016 Anna Czerwińska (jako członkini honorowa). Ta legendarna alpinistka i himalaistka zmarła w styczniu 2023 roku w wieku 74 lat. Jako druga Polka (po Wandzie Rutkiewicz) zdobyła Mount Everest w 2000 roku, a jako pierwsza Polka – Koronę Ziemi. Stanęła na ośmiu z czternastu ośmiotysięczników świata. Uczestniczyła w przedsięwzięciach wspinaczkowych m.in. z Krystyną Palmowską i Wandą Rutkiewicz. Była autorką wielu artykułów w prasie górskiej i kilkunastu książek, za zasługi dla polskiego taternictwa i alpinizmu i popularyzowanie sportu wspinaczkowego została odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi.
- Opisujemy tu pierwszą naszą wyprawę z udziałem Anny Czerwińskiej, zdobywanie Araratu w 2012 roku.
Tekst Agata Cygańska
Zdjęcia: Agata Cygańska, Kaja Błachowicz, Ewa Kuczera, Kubi Saltik