Kobiety na wulkany: Demawend

Demawend (5610 m n.p.m.) to najwyższy szczyt Iranu. Położony jest około 70 km na północny wschód od Teheranu w górach Elburs. Góra ta to drzemiący stratowulkan o dużym (ok. 30-40°) nachyleniu stoków i słynnych wyziewach siarkowych. W drodze na szczyt nasza wyprawa w 2014 roku korzystała z jednej z czterech dróg wejściowych, popularnej drogi południowej przez schroniska Goosfand Sara i Bargah Sevom.

Ciemna noc wisi nad Iranem, gdy Alborz i Nargiz witają nas na lotnisku. Podróż po trzypasmowej autostradzie do Teheranu trwa około 40 minut. W gościnnym domu rodziców Alborza zajmujemy wszystkie łóżka i kanapy, a karimaty przydają się tym, którym przypadają miejsca w salonie na podłodze pokrytej perskimi dywanami.

Ku górom Elburs
Przed południem ruszamy w stronę Polour – odległej zaledwie 70 km od stolicy – bazy u podnóża Demawendu. Jedziemy przez nagi, górzysty krajobraz koloru suchych traw. Po posiłku w przyjemnym cieniu budynku schroniska podjeżdżamy jeszcze około 200 m wyżej, by tam rozpocząć wędrówkę. Mamy do pokonania około 600 m przewyższenia. Początkowo idziemy drogą, by dalej wejść na ścieżki pasterskie. W morzu soczyście zielonych traw przecinamy krwistoczerwone wyspy maków, kwitnących tu o tej porze roku. Po drodze pozdrawiają nas grupy uczestników rodzinnych pikników na świeżym powietrzu. Wielu Irańczyków wolny czas spędza w górach, ceniąc sobie poczucie swobody, jakie daje wyrwanie się z okowów lokalnego reżimu. Tutaj wszyscy ubierają się podobnie – zarówno kobiety, jak i mężczyźni noszą spodnie, a chusty chronią ich głowy przed słońcem. Góry są irańską przestrzenią wolności, na wysokości ma ona wymiar społeczny i kulturowy. Około godziny 16 osiągamy wysokość 3050 m n.p.m. Na długo przedtem dostrzegamy złotą kopułę i strzelisty minaret. Wyłaniają się w dali zza kolejnego zakrętu serpentyny prowadzącej do Goosfand Sara. To przysiółek pasterski z jedną tylko budowlą. Stojący na podwyższeniu i otoczony żelaznym ogrodzeniem kamienny meczet służy pasterzom jako świątynia i schronienie. Podłogę pokrywają warstwy dywanów, na które kładziemy karimaty. Tu spędzamy pierwszą noc w górach Elburs. Nasi przewodnicy – Alborz i Nargiz – są świeżo po studiach. Alborz ma tytuł inżyniera, jednak nie mogąc znaleźć pracy w zawodzie, próbuje swoich sił jako agent turystyczny, angażując w to przedsięwzięcie żonę oraz kilku kolegów. Teraz wchodzą w rolę kucharzy i pichcą nam dwudaniowy posiłek w jednym dużym garnku. Palnik jest mało wydajny, przyrządzanie warzywnej zupy z proszku, a następnie podgrzanie gulaszu z puszki trwa grubo ponad godzinę. Jesteśmy głodne i zmęczone, dlatego niektóre wybierają sen i tylko część posila się przed pójściem na spoczynek.

Najważniejsza jest aklimatyzacja
Śniadanie na kolanie – lavash, ser, konfitury z wiśni, daktyle, do tego herbata. Celem jest Bargah Sevom – trzeci obóz na Demawendzie. Część grupy zamierza osiągnąć wysokość 3800 m n.p.m., reszta idzie do schroniska. Wydeptana ścieżka meandruje pośród ostrokrzewów. Spotykamy stada owiec i kóz, które z zaciętością pałaszują co się da z kulistych zarośli, pokrytych masą różowo-fioletowych kwiatów. Wśród zwierząt pasterskich leniwie błąkają się podobnie umaszczone psy – białe, podpalane, czekoladowe, łaciate. Czym wyżej, tym roślinność staje się uboższa, aż do miejsca, w którym brunatno-szary krajobraz skalny urozmaicają jedynie rdzawe wykwity porostów. W schronisku, na wysokości 4200 m n.p.m., podają nam szarą polewkę przypominającą żurek, w której pływa fasola oraz cienki makaron. Ważne, że jest gorąca, bo przychodzimy co prawda rozgrzane, ale wkrótce stygniemy w pustym, kamiennym wnętrzu. Około 15:30 ruszamy w dół. Zejście do Goosfand Sara zajmuje nam niecałe 2,5 godziny. Rano pakujemy plecaki, które dalej transportowane są na mułach. Po pięciu godzinach podchodzenia jesteśmy w Bargah Sevom – tym razem wszystkie. Zajmujemy piętrowe łóżka w lodowatej sali na górnym piętrze. Po krótkim odpoczynku jest czas na dodatkową aklimatyzację. Planujemy osiągnąć 5000 m n.p.m. Część grupy przystaje w połowie drogi i zalega na wygrzanych w słońcu głazach, reszta pnie się dalej. Brniemy w rwących jęzorach błotnistych strumieni, które płyną po osuwającym się spod stóp żwirze. Obok nas suną zwały brunatnej mazi, przypominające brudne czoła miniaturowych lodowców. Przewodnik wybiera najbardziej stabilne ścieżki, mimo to zdarza się, że noga grzęźnie w błocie. Około 300 m powyżej schroniska szlak ucieka w prawo, w kierunku grzbietu biegnącego wzdłuż zbocza. Dalej droga jest łatwiejsza, po suchych głazach i ścieżce wspinamy się kolejne 300 m i tam Alborz zarządza odpoczynek. Nie udaje się zrealizować planu, ale 4800 m n.p.m. jest wystarczające. Schodzimy i razem z resztą grupy docieramy na wieczorny posiłek do schroniska. Tym razem przewodnicy przygotowują nam smaczną kolację z fasoli w gęstym sosie szpinakowym.

Droga na szczyt
Chcemy stanąć na szczycie wszystkie razem, bo nie ma wolności bez solidarności. By to osiągnąć musimy podzielić się na dwa zespoły, mając na uwadze zróżnicowane tempo marszu. Dwie dziewczyny rezygnują z próby ataku. Dla jednej to prawdziwy dramat. To ona kontaktuje nas w fazie przygotowań z lokalnymi przewodnikami, w dużej mierze będąc główną organizatorką wyprawy. Teraz jest chora – nasza wyprawowa lekarka diagnozuje u niej zapalenie oskrzeli. Drugiej przygotowanie okazuje się niewystarczające. Cztery osoby (w tym nasza członkini honorowa, Ania Czerwińska) z Nargiz i jeszcze jednym przewodnikiem wychodzą o godzinie 4:00, pozostałych osiem – o 5:30, w towarzystwie Alborza i Alego. Na zewnątrz dzień już się budzi, gdy zderzamy się z mroźnym powietrzem. Początkowy odcinek trasy znamy z poprzedniego dnia, idzie się więc łatwo. Przez jakiś czas widzimy w górze pobłyskujące czołówki pierwszego zespołu. Potem znikają za garbem. Idziemy równo, mozolnie. Około 9 doganiamy je – idą wolno, szczególnie Ania często przystaje. Cierpi na ból kręgosłupa. W Warszawie podejmuje decyzję wzięcia udziału w wyprawie mimo złego stanu zdrowia. Teraz walczy, ale niedługo po tym jak się rozstajemy, poddaje się i schodzi z przewodnikiem do schroniska. Droga jest prosta, zmieniamy się zatem na prowadzeniu. Na wysokości lodospadu, około 5000 m n.p.m., przewodnik ostrzega, że tu należy ubrać wszystkie możliwe warstwy odzieży, bo dalej może być zbyt wietrznie by się zatrzymywać. Odpoczywamy i posilamy się przed ostatnim podejściem. Na tej wysokości pojawiają się fumarole, z których wulkan wypluwa cuchnące siarką opary. Demawend cicho drzemie od ostatniej erupcji, o której wiemy tylko tyle, że nie miała miejsca za czasów historycznych. Wulkan nieustannie jednak daje znać o swojej żywotności, otaczając szczyt zasłoną dymną. Białe welony oparów tańczą na wietrze, skrywając to odsłaniając wędrowców z ulgą łapiących hausty czystego powietrza. Mijamy najeżone żółtawymi kryształami formacje skalne, a w uszach chrzęści zmrożony śnieg, którego cienka powłoka łamie się pod naciskiem kroków. Jesteśmy już bardzo blisko, ale także bardzo wysoko. Mimo wszystko udaje się wyważyć ryzyko i pragnienie sukcesu: około 13 stajemy na szczycie. Zmęczone, ale promieniejące szczęściem, posilamy się, czekając na dziewczyny, które minęłyśmy po drodze. Po niemal godzinie zbieramy się do powrotu, gdy nagle pojawiają się! Widząc je z pewnej odległości nie do końca możemy rozpoznać kto to jest. Przypuszczamy, że Ania zawróciła, więc spodziewamy się czterech osób: przewodniczki i trzech „naszych”, ale zbliżają się tylko trzy!...
Gdy jesteśmy już w zasięgu głosu dociera do nas pełne żalu: „zostawiła nas!... zostawiła i poszła!” Okazuje się, że przewodniczka rzeczywiście odłączyła się, gdy poczuła silny ból głowy i zaburzenia błędnika. Nasze dzielne koleżanki postanowiły iść dalej same i w ten sposób 10 czerwca 2014 roku jedenaście kobiet ze Stowarzyszenia Kilimandżaro zdobyło Demawend. Teraz razem możemy ruszać w dół. Południowo-wschodni stok, wzdłuż którego się posuwamy żłobią długie i szerokie żleby. Zalega w nich dobrze związany śnieg, po którym można się ślizgać. Większość zjeżdża, poświęcając spodnie. Z wielką uciechą za to i w bardzo krótkim czasie osiągamy cel, jakim jest znajome schronisko.

 

Tekst Agata Cygańska
Artystka-malarka, graficzka, organizatorka wypraw. Zajmuje się wideo i fotodokumentacją, autorka dzienników.
Zdjęcia: Agata Cygańska, Alborz Samedi

W drodze do bazy Polour

Droga na szczyt
fot. Agata Cygańska

Jesteśmy na szczycie Demawendu 5610 m n.p.m.
fot. Alborz Samedi