Hiruzen to niewielki region turystyczny – tak mały, że tej nazwy nie ma nawet na Google Maps. Moje poszukiwania w internecie jeszcze przed wyjazdem doprowadziły mnie do dość zaskakującej konstatacji, że atrakcją Hiruzen muszą być krowy. Mimo że krowa wydaje mi się zwierzęciem sympatycznym i na swój sposób ładnym, nigdy nie uważałam jej za atrakcję turystyczną. Krowa jaka jest, każdy widzi. Czyżby japońskie krowy były bardziej pociągające od polskich?
Pojechałam tam z Kioto razem z moim japońskim przyjacielem, który miał coś do załatwienia w pobliskim miasteczku. Była to reakcja na moją prośbę, abym mogła zobaczyć fragment prawdziwej japońskiej natury.
Już sama podróż koleją była fascynująca. Hiruzen leży na zachodnim wybrzeżu Honsiu, zatem jadąc z Kioto, trzeba było przeciąć tę górzystą, jak cała Japonia, wyspę ze wschodu na zachód. Pociąg z determinacją atakował strome, gęsto zalesione góry, które w miarę oddalania się od Kioto coraz liczniej i bardziej stanowczo stawały mu na drodze. Wkrótce podróż stała się czymś w rodzaju nurkowania w tunelach, a każde wynurzenie było nową niespodzianką: a to głęboki wąwóz z rwącą, górską rzeką, a to żółte o tej porze roku pola ryżowe, a to znów wielka cementownia, a potem ciemny, gęsty las, cmentarzyk na półce skalnej lub „zadrutowana” ze szczętem miejscowość. W końcu przy kolejnej odsłonie pojawiła się potężna góra, wyższa od innych i w partii szczytowej niezalesiona. „Daisen, Daisen!” – pasażerowie nabożnym szeptem wymieniali tę najwidoczniej ogromnie ważną informację. („Babia, Babia!” – podobny szept podziwu można usłyszeć gdzieś w Zawoi czy na Orawie). Daisen po japońsku znaczy wielka góra. Jest to jednocześnie imię własne kilku gór w Japonii.
Gdy rozejrzałam się po wagonie, zauważyłam, że moja obecność zwiększała owo poruszenie wywołane widokiem góry Daisen. Byłam prawdopodobnie jedyną białą kobietą nie tylko w tym pociągu, lecz w całej prefekturze Shimane. Zapewne zdaniem pasażerów koniecznie powinnam wiedzieć, że oto właśnie mam zaszczyt widzieć ich wielką, wspaniałą górę Daisen. Gesty i znaczące spojrzenia miały kierować moją uwagę na jej majestatyczną sylwetę. Potwierdzałam w podobny, niemy sposób, że widzę i doceniam i wówczas na twarzach Japończyków malował się spokój i zadowolenie. „Na szczęście ta obca kobieta wie, co dobre, a jeśli nie wie, to przynajmniej została skutecznie pouczona”.
Autobusik hotelowy zabrał nas z placu przed stacją. Nas, to znaczy nas dwoje oraz małżeństwo Japończyków w starszym wieku. W drodze pani traktowała mnie jak znajomą, do czego zapewne upoważniała ją wymiana uśmiechów podczas adorowania góry Daisen. Znajomość ta miała trwać jeszcze cały dzień, lecz od początku do końca była mimiczna, bo pani nie znała angielskiego. Zostałam po raz setny przedstawiona przez mojego towarzysza, że jestem z Pōrando (akcent na „o”), co jak zwykle zostało przyjęte z wielkim uznaniem – prawdopodobnie z równie wielkim zostałoby przyjęte, gdybym była z jakiegokolwiek innego kraju. Tak to jest z tymi Japończykami. Wszechogarniająca uprzejmość pokrywa równą warstwą wszystkie, zapewne różnorodne emocje i tym samym uniemożliwia odczytanie tych prawdziwych. Wielokrotnie powtarzane stwierdzenie, że Japończycy nie pokazują swoich emocji, nie jest do końca prawdziwe. Pokazują, ale na ogół jedną, stale tę samą. Jaśnieją wręcz uprzejmością i zachwytem, że mają z tobą do czynienia, wydają też, niejednokrotnie chórem, dźwięk – przeciągłe aaaaaaaaaaaaaa na wdechu – oznaczające zaskoczenie i zachwyt. Jest to zasadniczo dość przyjemne, ale tylko dopóki nie zorientujesz się, że jest to zasłona przykrywająca prawdziwe reakcje. Dość podobny dźwięk bywa także rodzajem rozbiegu przed wygłoszeniem jakiejś riposty, tak jakby ktoś najpierw się dziwił, potem zbierał myśli i w końcu dawał odpowiedź.
Autobusik piął się po karkołomnych serpentynach, co przyprawiało mnie o krótkie napady paniki i leciutkie mdłości. Nie byłam zachwycona, ale prowadząc mimiczny dialog z nadzwyczaj „rozmowną” Japonką, musiałam się stale uśmiechać, i to po japońsku, czyli bardzo, bardzo uprzejmie.
Okolica stawała się coraz bardziej górzysta i pusta. Wielkie, wspaniałe, zalesione góry nacierały zewsząd. Nareszcie skończyły się serpentyny, więc mogłam zachwycać się do woli. „Wreszcie zobaczę kawałek prawdziwej japońskiej natury!”
„Dojeżdżamy do hotelu” – oznajmił mój towarzysz i wówczas zobaczyłam coś, co pozornie przeczyło logice: gigantyczne koło rodem z lunaparku – typ urządzenia rozrywkowego znany z wiedeńskiego Prateru i znad Tamizy w Londynie. Wielkie, czerwone koło z równie czerwonymi wagonikami przecinało bez skrępowania sylwetę wspaniałych japońskich gór. Niebawem ukazał się dalszy ciąg tego wesołego miasteczka – kolorowe apogeum kiczu – absolutne zaprzeczenie szacunku do natury. Disneyland w dzikiej, górskiej dolinie. Zadziwiające.
Po zameldowaniu w hotelu poszliśmy na spacer. Była to jedna z kilku pętli polecanych przez hotel jako piesze trasy spacerowe. Szliśmy po wygodnej drodze kołowej lub starannie urządzonej ścieżce. Wszelkie gąszcza, w które można by ewentualnie wejść ścieżką mniej komfortową, mój towarzysz starannie omijał. Łatwo było zauważyć, że rejon, w którym byliśmy, w jakiś tajemniczy sposób łączy się z krowami. Już w lobby hotelowym zauważyłam rozliczne wizerunki krów: rysunki, maskotki, zdjęcia. Na drodze okazało się, że wizerunek krowy zdobi żeliwne pokrywy studzienek kanalizacyjnych. Każde miasto w Japonii ma swój wzór takiej studzienki, który przedstawia zwykle jakąś lokalną specjalność. Tu w Hiruzen tą specjalnością najwidoczniej były krowy. Kolejny egzemplarz, tym razem wyjątkowo paskudny, stał przed małym skupiskiem sklepów – plastikowa lub betonowa figura krowy, pomalowana lakierem w krowim kolorze. Miała naturalne rozmiary i miała być naturalistyczna, ale w istocie była nieudolnie ulepioną bryłą krowopodobną. Żadnej żywej krowy w zasięgu wzroku nie było, natomiast to, co ewentualnie mogło być pastwiskiem, porządnie zaorano. Tu w południowej części Honsiu pod koniec września wszystko wkoło było zielone, tylko pastwiska nie.
Krowy żyją i są karmione w oborach. Może tylko w sezonie urlopowym wypuszczają je na zewnątrz, aby stanowiły atrakcję turystyczną? Dają bardzo dobre mleko, z którego produkowane są sery pod nazwami: Gouda, Roquefort, Ementaler itp. Białych serów Japończycy nie jedzą.
Trasa spaceru zawiodła nas do wesołego miasteczka. Było zamknięte, ale niektóre urządzenia były czynne i strasznie hałasowały. Dawało to wyobrażenie o koszmarnym „krajobrazie dźwiękowym” tego miejsca w czasie pełnego funkcjonowania. Mimo że nie weszliśmy do środka, mogliśmy „docenić” bajecznie kolorowe mauretańskie kopuły czegoś w rodzaju karuzeli, jaskrawo żółtą trasę kolejki górskiej, w krzakach rozstawione były naturalnej wielkości figury zebro-, hipopotamo- i żyrafopodobne. Nad wszystkim górowało wcześniej opisane czerwone koło. Nie zmyślam – tak rzeczywiście było.
Wróciłam do hotelu zdumiona i zniesmaczona, a po kolacji znów miałam ochotę na spacer. Niebo było gwieździste, powietrze chłodne i czyste. Mojemu Japończykowi nie spodobał się ten pomysł. „Nie da się, bo droga nie jest oświetlona”. Postanowiłam iść sama, więc postraszył mnie małpami, czyhającymi w leśnych ostępach na turystkę z Pōrando. Nie dałam się przestraszyć, więc poszerzył asortyment strachów o dziki, tygrysy i inne bestie. Pomyślałam, że zapewne są z gipsu, podobnie jak wszystkie dotychczas widziane w Hiruzen zwierzęta. Do dziś nie wiem, czy to były strachy na lachy, czy rzeczywiście spacer był ryzykowny.
Na drodze było jasno od świateł padających z okien budynków. Najjaśniej świecił automat do sprzedaży zimnych napojów, dokładnie taki sam, jak wszystkie inne stojące w Japonii na każdym kroku. Prawdą jest, że żywego ducha w okolicy nie było, choć hotel był pełen turystów. Zapewne podziwiali naturę przez szybę, grzejąc się w gorącym hotelowym onsenie.
Obudziłam się przed świtem. To, co zobaczyłam za oknem, było porywająco piękne. Czarno-biała grafika – stożkowate szczyty gór wynurzały się z mgły zalegającej przy ziemi i tak gęstej, że żaden fragment terenu nie był widoczny. Absolutna synteza krajobrazu. Widok zmieniał się z każdą minutą. Najpierw misterna sylweta z dachów i drzew przebiła się przez mgłę, dodając trzecią formę do tamtej syntezy. Potem na niebie pojawiły się chmury, najpierw szarobiałe, potem lekko zarumienione od strony, po której miało pojawić się słońce. Sylwety z wolna nabierały koloru, aż wreszcie słońce wyskoczyło zza horyzontu, małe, jaskrawo pomarańczowe, ale z niewyraźnym zarysem rozmytym przez mgłę. Im było większe i wyżej nad horyzontem, tym obraz stawał się bardziej zwyczajny, kolorowy i szczegółowy.
Tak skończył się spektakl przyrody, w którym tkwi coś w istotny sposób japońskiego. Oto bogini słońca Amaterasu, jedna z kluczowych postaci mitu o powstaniu Japonii, wychodzi po drabinie łączącej ziemię z niebem. Oto czerwone słońce – pierwowzór flagi kraju, który w rodzimym języku zwie się właśnie Krajem Wschodzącego Słońca (Nihón albo Nippón). Po takim spektaklu japońskie symbole i mity stają się bardziej przekonywające, bardziej realne.
Stałam urzeczona, zastanawiając się, czy ktoś oprócz mnie ogląda to szczególne widowisko. Niebawem zobaczyłam parę spacerowiczów, którzy najwyraźniej wyszli podziwiać wschód słońca.
Następnego dnia poszliśmy do restauracji, zamówiliśmy lampkę wybranego gatunku wina i porcję sera. To, co dostaliśmy, było znów do bólu japońskie. Porcja sera miała wielkość dwu paznokci, za to podana była na maleńkim tekturowym talerzyku tak pięknym, że oba talerzyki zabrałam do Polski. Majstersztyk designu – bardzo prosty, ale z pomysłowym wygięciem ułatwiającym podnoszenie. Takie rzeczy powalają mnie na kolana – proste, komfortowe, wysmakowane. Dlaczego ci sami Japończycy i te same Japonki budują straszne Disneylandy, obwieszają wszystko koszmarnymi, różowymi wisiorkami, a do psich uszu przyczepiają kolorowe kolczyki?
Estetyka współczesnej Japonii pozostaje dla mnie tajemnicą. Jest zestawem jaskrawych sprzeczności, podobnie jak stosunek Japończyków do natury. Ogrody japońskie są niedościgłym wzorem wysmakowanej kompozycji przestrzennej, a jednocześnie przeciętna japońska ulica jest przykładem chaosu i bylejakości. Szacunek do natury ma także swe zadziwiające postacie: bonsai, ikebana, karkołomnie kształtowane drzewa w ogrodach, podziwianie natury z daleka i przez szybę. Wiele o tym napisano, wiele o tym czytałam. Nadal jednak nie rozumiem i wątpię, czy kiedykolwiek to nastąpi.
Wycieczka do Hiruzen utwierdziła mnie w przekonaniu, które wyrobiłam sobie już wcześniej. Gdyby Japończyk chciał na leśnej polanie zapalić ognisko, zapewne zacząłby się rozglądać za specjalnym guzikiem do zapalania ognisk, wyposażonym w precyzyjną instrukcję, jak się to robi. Nie jestem pewna, czy takiego guzika gdzieś rzeczywiście nie ma.
Krystyna Pawłowska
Profesor na Wydziale Architektury Politechniki Krakowskiej, specjalizująca się w architekturze krajobrazu, projektowaniu terenów zielonych, znawca sztuki witrażowej, autorka wielu prac naukowych i książek. Współpracowała z ośrodkami naukowymi we Francji, Słowacji, Wielkiej Brytanii, Chorwacji i Japonii.
Podpisy pod zdjęcia
- Daisen – święta góra w prefekturze Shimane na Honsiu
- Wesołe miasteczko wśród gór
- Jedyne trzy krowy, jakie zobaczyłam w Hiruzen
- Krajobraz widziany z okna hotelu przed świtem
- Świt w Hiruzen
- Wschód słońca – widok symboliczny