Z podróżniczką i zdobywczynią Korony Ziemi Miłką Raulin rozmawia Robert Mazurek.
Miłośniczka wspinaczki wysokogórskiej i szybownictwa. Najmłodsza Polka, z Koroną Ziemi i trawersem Grenlandii. Pomysłodawczyni i organizatorka Rajdu Rowerowego Południe–Północ oraz Festiwalu Siły Marzeń. Jednym słowem, jesteś „ulepiona z pasji”...
To prawda, czuję się ulepiona z wielu pasji: rowerowej, górskiej, a teraz rodzi się we mnie zamiłowanie do polarnych klimatów. Wierzę, że każdy z nas ma jakieś marzenia, trzeba je tylko w sobie rozbudzić. A gdy wiemy już, co nam w sercu bije, należy ułożyć plan działania. Wówczas marzenie staje się projektem i możemy wspiąć się naprawdę wysoko. „Ulepieni z pasji” – tak również nazywa się mój autorski cykl, który towarzyszy festiwalowi, i w 2022 roku został nominowany do Telekamer 2022 w kategorii „Produkcja roku”.
Zacznijmy od początku. Po kim odziedziczyłaś zamiłowanie do przygód?
Po tacie, który był dość szalonym człowiekiem i wymyślał różne zwariowane rzeczy. To, na co tata nam pozwalał, kiedy byłyśmy małe, dziś by przeszło, bo żaden rodzic nie wpuściłby dzieci na zamarznięte jezioro, żeby poszalały na łyżwach. Tymczasem nasz tata potrafił rzucić na lód czapki, wyznaczając miejsce, do którego mogłyśmy jeździć na łyżwach. Wcześniej skakał po jeziorze z całych sił i sprawdzał grubość lodu. No więc jeździłyśmy tak długo, aż miałyśmy poobijane i pozdzierane kolana. Poza tym zimą organizował nam kuligi, po których było ognisko, a jeszcze wcześniej maszerowałyśmy po lesie w poszukiwaniu chrustu. A latem wpadał na pomysł nocnych wypadów nad jezioro. Spokojna tafla wody i gwieździste niebo. Nigdy tego nie zapomnę... Nigdy się z nim nie nudziłyśmy.
A po mamie?
Konsekwencję, upór, dążenie do celu.
Co jest potrzebne, aby zdobyć Koronę Ziemi, mając w plecaku brak czasu (26 dni urlopu) i gotówki?
Konsekwencja. Nawet jak wyrzucą cię drzwiami, to zaglądasz przez okno. No i wspomniany plan działania, to naprawdę podstawa.
A kiedy pojawiła się pierwsza myśl o tym, że chciałabyś zdobyć najwyższe szczyty wszystkich kontynentów?
Pomysł zdobycia Korony Ziemi zrodził się w 2011 roku, kiedy siedziałam w samolocie powrotnym do Polski po zdobyciu Kilimandżaro. Chodziłam już wcześniej po górach wysokich. W Himalajach udało mi się zdobyć dwa sześciotysięczniki, w Andach wulkan Mismi o wysokości ponad 5585 m n.p.m., a w Europie Mont Blanc. Miałam więc za sobą małe dokonania i pomyślałam, że skoro chodzę po tych górach, to może warto zrobić jakiś większy projekt? Naiwnie sądziłam, że będzie to bułka z masłem. Tak, oczywiście, nie było, bo przedsięwzięcie „Korona Ziemi” kosztowało pół miliona złotych i musiałam jakoś te środki zdobyć. Całe szczęście, że wówczas nie wiedziałam, że potrzebne będą aż takie pieniądze, bo pewnie zrezygnowałabym z tego szalonego pomysłu.
To właśnie wtedy wymyśliłaś projekt pod nazwą „Siła Marzeń”?
To hasło we mnie dojrzewało. Wierzyłam w nie, ale wierzyłam i działałam, bo bez działania nic się nie wydarzy. Podeszłam do zdobycia Korony Ziemi poważnie i z ogromnym zaangażowaniem. Ułożyłam plan i krok po kroku go realizowałam.
Który ze zdobytych szczytów Korony Ziemi był dla ciebie największym wyzwaniem? Czy doszłaś do momentu, w którym byłaś zmuszona do podjęcia definitywnej decyzji o odwrocie?
Trudnych momentów było kilka, ale szczęśliwie nigdy nie musiałam zawracać. Trawers Grenlandii był dla mnie ogromnym wysiłkiem i gdybym była milionerką z 250 tys. złotych w kieszeni, potrzebnymi na ewakuację z lądolodu bez podania przyczyny medycznej, pewnie bym to zrobiła. Ale forsy nie miałam, więc ewakuacja turystki wykończonej ciągnięciem za sobą prawie 100 kg sań nie wchodziła w rachubę. Zagryzłam zęby i szłam przed siebie. Z drugiej strony świadomość braku takiego rozwiązania sprawia, że człowiek łatwiej znosi trudności, niewygody i mobilizuje się, by nie odpuszczać. Na Evereście, Grenlandii czy Denali mówiłam sobie: „Miłka, albo zrobisz to teraz, albo nigdy. Niemoc jest chwilowa”. I tak trzeba do tego podchodzić.
W swoich książkach z cyklu „Siła Marzeń” piszesz, że miłość do gór jest jak romans z Bradem Pittem czy Tomem Cruisem, ale w odróżnieniu od tych przystojniaków góry są dostępne dla każdego. Wiesz, jak spełniać marzenia?
Tak, góry są dostępne dla każdego – zarówno dla himalaistów, jak i laików mojego pokroju. Z wykształcenia jestem inżynierem trakcji elektrycznych, córką śpiewaczki operowej i trębacza. Nie mogłam liczyć na rady taty himalaisty czy mamy, która wspinałaby się po górach. Pochodzę z zupełnie innego świata, a w dodatku wykształciłam się na inżynierkę. Wszystko z innej beczki. Dlatego mogę śmiało powiedzieć, że wiem, jak spełniać marzenia. To prosta sprawa, a schemat jest dostępny dla każdego. Każde marzenie trzeba potraktować jak projekt, który ma początek i koniec. Wizualizować je i myśleć pozytywnie. Uda mi się! Bo przecież jeśli czegoś bardzo chcemy, świat przyniesie to, czego potrzebujemy, prawda?
A jak się czujesz w roli autorki? Obawiałaś się, jak zostaną odebrane Twoje książki?
Piszę tak, jak mówię, z dużym luzem. W swoich książkach nie unikam trudnych momentów, by czytelnik wiedział, z czym się mierzyłam i razem ze mną przeżywał i doświadczał. Bardzo istotne jest dla mnie, by przenieść odbiorcę w miejsce, w którym byłam. Mam to wyjątkowe szczęście i zaszczyt zwiedzać świat. Być w zakątkach nietkniętych przez człowieka czy szalenie trudnych przestrzeniach. Niedzielenie się tym z innymi byłoby egoizmem. Staram się zatem, by czytelnik podróżował ze mną, przeszedł Grenlandię, zdobył Everest. Z perspektywy trzech publikacji – a przymierzam się do czwartej – mogę powiedzieć, że w pisaniu jest sporo… matematyki. Wszystko musi być logiczne: przedstawiony i wklejony w rzeczywistość bohater, oś czasu i tak dalej.
Wychowujesz 18-letniego syna, Jeremiego. Czy spotykałaś się z zarzutami: „Co z Ciebie za matka, skoro zostawiasz dziecko i idziesz w góry?”
Oczywiście, że się spotkałam, ale zawsze wtedy pytam, czy dzieci mają tylko matkę, czy ojciec jest mniej ważny? Filarem szczęśliwego dzieciństwa jest tata i mama. Wiem, że nam, kobietom, przypisane są role związane z opieką nad potomstwem i rzeczywiście przez pierwsze lata jesteśmy z czysto biologicznego punktu widzenia dla malucha najważniejsze. Ale jednocześnie wciąż pozostajemy tymi samymi osobami, kobietami, pracownikami, marzycielkami. Jaką byłabym mamą dla mojego syna, gdybym nie pokazywała mu, że to, co robię, dodaje mi skrzydeł? Taką filozofię wyznaję i uważam, że szczęśliwy rodzic to taki, który się realizuje. Najłatwiej robi się to, gdy ma się oparcie w drugiej osobie, ale są też takie przydatne instytucje jak babcia i dziadek i szczerze je polecam.
Pośrednio syn był z Tobą na wyprawach, chociażby na Evereście, bo miałaś ze sobą jego rysunki...
Więcej, rok przed moją wyprawą Jeremi był ze mną w Everest Base Camp’ie. A w 2018 roku jego rysunki niczym talizmany zdobyły ze mną szczyt. Wielokrotnie to, co narysował, sprawdzało się. Kiedy w 2013 roku wybierałam się na Aconcaguę do Ameryki Południowej, namalował mnie na górze, ale nie stałam na wierzchołku. Zapytałam go, dlaczego nie jestem na szczycie i poprosiłam, by dorysował jeszcze słońce, bo bardzo chcę zdobyć Aconcaguę. W rezultacie miałam dwa rysunki i było dokładnie tak, jak przedstawił to Jeremi. Za pierwszym razem nie dotarłam do szczytu, ponieważ przeszkodził mi w tym wiatr i po doświadczeniach z Elbrusem odpuściłam. Jednak dwa dni potem pojawiło się piękne słońce i stwierdziłam, że to jest właśnie ten czas. Zdobyłam najwyższy wierzchołek obu Ameryk. Podobnie było przed wyprawą na Grenlandię. Syn męczył się, aby narysować linię brzegową największej wyspy świata. Dopiero, gdy to zrobił, poczułam, że mogę wsiąść do samolotu. Rysunki Jeremiego są dla mnie trochę jak błogosławieństwo od niego.
Po zdobyciu Korony Ziemi nie osiadłaś na laurach. Od 2018 roku organizujesz m.in. Rajd Rowerowy Południe–Północ. Jaki jest jego cel?
Wspólne świętowanie na sportowo rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. Uważam, że ten dzień powinniśmy obchodzić bez podziałów, niepotrzebnych politycznych dyskusji, a sport zawsze łączy, nigdy nie dzieli. Rajd to rowerowa lekcja historii, do której każdy może się przyłączyć, przejeżdżając fragment kilkusetkilometrowej trasy. A nazwa wzięła się stąd, że kocham góry, które leżą na południu, natomiast północ – tam się urodziłam, jestem przecież rodowitą Kaszubką, gdynianką.
Kolejną twoją akcją jest Festiwal Siły Marzeń, którego jesteś organizatorką i pomysłodawczynią. Jak ważne są dla Ciebie marzenia?
Ten festiwal powstał po to, by wzajemnie się inspirować i uczyć. Wierzę w to, że wiele rzeczy jesteśmy w stanie sami zorganizować. Czasami wystarczą tylko wskazówki kogoś, kto przed nami przeszedł tę drogę. Tak było ze mną. Podczas wypraw korzystałam z doświadczeń innych. Dlatego stwierdziłam, że dobrze byłoby zgromadzić w jednym miejscu podróżników i dzielić się ich wiedzą i doświadczeniem. Tak powstał Festiwal Siły Marzeń. A w 2025 roku odbędzie się jego VII edycja. Wszystko dzieje się dzięki prawdziwemu społecznikowi i człowiekowi kultury – burmistrzowi Ursynowa, Klaudiuszowi Ostrowskiemu, który od pierwszej edycji uwierzył w mój szalony pomysł i dał przestrzeń do działania.
W 2022 roku przetrawersowałaś Grenlandię. Możesz coś więcej powiedzieć o tym projekcie?
Pomysł narodził się pod domem kultury na warszawskim Ursynowie. Siedziałam na ławce z kolegą Szwedem i głośno myślałam: „Zrobiłam już tę Koronę Ziemi, wyżej niż na Everest nie wejdę, co by tu wymyślić? Może biegun północny”? Kolega na to, że chętnie weźmie udział w takiej wyprawie, więc postanowiliśmy, iż zaplanujemy ją razem. Pierwotnie pomysł był taki, by pojechać na biegun, tymczasem Grenlandia „przyszła do nas sama”. Mój szwedzki przyjaciel zaproponował Grenlandię jako przestrzeń próbną do zmierzenia się z wyprawą na biegun. Cieszę się, że tak wyszło. Największa wyspa świata to fenomenalny poligon badawczy, przestrzeń pokory, a dla mnie nauka tego, z czym wiążą się wyprawy polarne, a jest to zupełnie inna filozofia niż w przypadku wypraw górskich.
Co się okazało największym problemem podczas pokonywania bezkresnej Grenlandii?
Zdecydowanie moje sanie. Były największym przekleństwem, wrogiem, bo ważyły 94 kg, czyli prawie dwukrotność mojej masy ciała. Przez pierwsze dni zmaganie się z blisko 100-kilogramowym obciążeniem było straszne. Wszystko mnie bolało, do tego doszła rwa udowa i stany zapalne. Jednocześnie te masywne sanie były największym przyjacielem pod względem zaopatrzenia. Miałam tam zapas jedzenia, paliwo, ciepłe ubrania, czyli to, co niezbędne do przetrwania.
Zdobyłaś też w tydzień, zimą 2023 roku, Koronę Gór Polski...
Do tego projektu zaprosiła mnie Ania Wilczek, która jest przyjaciółką Ani Gaj. Obie dziewczyny kochają góry i kiedyś razem się wspinały, ale od wypadku na paralotni Ania Gaj porusza się na wózku inwalidzkim. Tą akcją chciałyśmy zebrać środki na jej rehabilitację. Bicie rekordu było drugorzędne. Najważniejsza była zbiórka dla Ani Gaj, która dziś jest osobą niepełnosprawną, choć nie tak dawno sama biegała po górach. Po wypadku ma niedowład kończyn dolnych i częściowy górnych, ale z ogromnym uporem pracuje nad tym, by odzyskać sprawność i stać się samodzielną. Wspiera ją w tym Ania Wilczek. Gdy usłyszałam tę historię, pomyślałam: robię szalone, ryzykowne rzeczy i to może przytrafić się każdemu, także mnie. Zainspirowana wspaniałą dziewczyńską przyjaźnią oraz z podziwu do determinacji Ani Gaj postanowiłam wziąć udział w akcji, której celem było uzbieranie środków na jej rehabilitację. Wiedziałyśmy, że w tym projekcie logistyka i dobra organizacja transportowa to podstawa. I faktycznie, zdobyłyśmy tę Koronę Gór Polskich, czyli 28 szczytów, w siedem dni, zimą, mierząc się czasami z kapryśną pogodą, ale głównie z chronicznym zmęczeniem, ponieważ – poza momentem przemieszczania się pomiędzy miastami – nie bardzo miałyśmy kiedy spać. Może czasami nie były to wymagające szczyty, bo niektóre z nich to pagórki, górki, ale zrobienie Korony Gór Polski w tydzień wymagało wysiłku: 220 km w nogach, 2200 km w samochodzie, 28 szczytów rozsianych po całym południu Polski... Co tu dużo mówić, było grubo.
To, czego dokonałaś, jest niesamowite. Niepodważalne jest to, że spełniasz swoje marzenia. Jakie rachunki wystawiła Ci „Siła Marzeń”?
Jest ich wiele. Przede wszystkim powracająca anemia z wyczerpania. Miesiącami przed wyprawami spałam zdecydowanie za krótko i organizm w końcu powiedział: „Dość!”. Do tego chroniczne zmęczenie i nieobecność przy świątecznym stole, bo bywają takie góry, na które najlepiej wybrać się w grudniu. To, co widać na zdjęciach czy slajdach podczas prelekcji, owszem, ładnie wygląda, ale stoi za tym ogrom pracy i wysiłku.
Tekst Robert Mazurek
Wiceprezes Oddziału PTTK w Radzyniu Podlaskim, organizator odbywających się od 2012 roku Radzyńskich Spotkań z Podróżnikami oraz pomysłodawca utworzenia Skweru Podróżników w Radzyniu Podlaskim.
Zdjęcia Archiwum prywatne Miłki Raulin
Miłka Raulin urodziła się w 1983 roku, w Gdyni. Z wykształcenia jest inżynierem trakcji elektrycznych oraz entuzjastką nowoczesnych technologii w transporcie. Najmłodsza Polka, która zdobyła Koronę Ziemi w wersji dziewięcioszczytowej. Na swoim koncie ma również Koronę Gór Polski, którą w niespełna tydzień zdobyła zimą 2023 roku w ramach akcji charytatywnej Dziewczyny dla Dziewczyny. Zdobyła wiele nagród jest m.in. finalistką konkursu Cosmopolitan Mocne Strony Kobiet (2018), laureatką Herbapolu w konkursie Esencja Natury (2018), zajęła dziewiąte miejsce na liście przeglądu RedBull Polscy bohaterowie (2018); spośród 140 kandydatów znalazła się w dziesiątce zwycięzców pierwszego plebiscytu Forbes Leaders of the Future (2021). Autorka książek Siła Marzeń, czyli jak zdobyłam Koronę Ziemi (Nagroda Magellana za najlepszą publikację turystyczną 2019, bestseller), Siła Marzeń, czyli jak zdobyłam Everest (2020, bestseller) oraz 600 kilometrów lodową pustynią (2023). Więcej informacji o Miłce Raulin i jej przedsięwzięciach – na stronie www.milkaraulin.pl