W Bieszczady jedzie się raz, a potem już tylko wraca

 

W sercu, duszy i głowie myśl o wolności, przyjaźni, przyrodzie, wędrówce i…znów o wolności. O młodości i beztrosce, odkrywaniu tego, co jeszcze nieznane, intrygujące, piękne i wciąż przed nami. Wspomnienie.

styczeń-marzec/1(1)2020

Lato 2000 roku. Pełne niespodzianek, miłości i spontanicznych decyzji. Sierpień właśnie dobiegał końca. Dla uczniów oznaczało to koniec wakacji, ale jako studentka miałam jeszcze przed sobą wolny od uczelnianych obowiązków wrzesień. Kończyły się moje oszczędności, zatem w planie miałam znalezienie dorywczej pracy, by zasilić mój studencki budżet. Istnieje jednak powiedzenie: Aby rozśmieszyć Boga, zdradź mu swoje plany, którego zdążyłam już kiedyś doświadczyć. Tak było i tym razem. Któregoś popołudnia wpadła do mnie koleżanka z szaloną propozycją:
– Jedź ze mną w Bieszczady – krzyknęła od progu
– Ale jak to tak? – zareagowałam. – Po prostu wsiąść w pociąg i jechać? Nie mam pieniędzy, powinnam szukać pracy…
Agnieszka jednak nie ustępowała.
– Słuchaj, nie są nam potrzebne wielkie pieniądze. Zabierzemy coś do jedzenia, namiot, śpiwór i właściwie to tyle. Na południe dojedziemy pociągiem, a później będziemy się przemieszczać autostopem.
– Autostopem???!! – wykrzyknęłam z przerażeniem. Nigdy jeszcze takiej przygody nie przeżyłam. Byłam pełna obaw.
Agnieszka jednak należała do odważnych dziewczyn, które takich decyzji się nie boją.
– A co nam się może stać? Nic. Będziemy we dwie. Będzie super! – powiedziała bez zająknięcia, pewna tego, że pomysł jest kapitalny.
Jednak chodziło jeszcze o coś. Dopiero co szaleńczo się zakochałam, zatem wizja rozstania z ukochanym nie była pokrzepiająca. Byliśmy jak papużki nierozłączki, wiecie jak to jest na początku… Koleżanka jednak nie odpuszczała, zatem zrobiłam tak jak radziła. W wielki kolorowy plecak ze stelażem zapakowałam śpiwór i trochę jedzenia, w tym obowiązkowo pasztet pomidorowy. W portfelu miałam zaledwie 150 zł. Musiało starczyć na tydzień. 7 dni w Bieszczadach.

Wyruszyłyśmy. Po latach nie umiem odtworzyć każdego przystanku naszej wyprawy. Wywietrzały nazwy miejscowości, w pamięci zostały jednak intensywne obrazy odwiedzanych miejsc oraz przeżycia, emocje, jakich wówczas doświadczyłyśmy. Pozostało wiele przemyśleń i refleksji. A przede wszystkim miłość do Bieszczadów.
Pamiętam przepiękny, a zarazem przejmujący kirkut w Lesku, okazałą cerkiew (dziś wiem, że to była cerkiew w Smolniku), spanie w namiocie na terenie prywatnego gospodarstwa między snopkami siana a rozwieszoną na sznurkach bielizną, poranną toaletę w łazience tychże gospodarzy i poczęstunek ciepłą herbatą na śniadanie, soczyste jabłka zrywane gdzieś po drodze z dziko rosnących jabłoni, nocleg na polu campingowym, którego właściciel ugościł nas zupą i bieszczadzkimi opowieściami. Sporo się działo, jednak najbardziej utkwiła mi w pamięci niewyobrażalna radość za każdym razem, gdy udało się nam złapać autostop. Towarzyszyło temu wspaniałe uczucie wolności i samodzielności. Chęć pomocy i otwartość kierowców powodowała, że zdarzało się nam nawet rozdzielać. Każda z nas miała duży plecak i czasem łatwiej było nam dotrzeć do kolejnego miejsca w pojedynkę. Rozkręcałyśmy się. Wszystko szło dobrze. To, że same decydowałyśmy o tym gdzie spać, w którą stronę jechać, powodowało, że adrenalina wzrastała. Frajda, radość, chęć przygody i poczucie, że przeżywamy coś niepowtarzalnego były coraz większe.
Każdego dnia nogi oraz koła aut niosły nas coraz dalej, w dół mapy, w głąb Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Nie wiem dokładnie ile kilometrów było za nami. Chciałyśmy znaleźć jedną stałą bazę na kilka najbliższych nocy, by za dnia zdobywać połoniny a wieczorem zasiąść przy ognisku. Dotarłyśmy do Ustrzyk Górnych, gdzie zakwaterowałyśmy się w schronisku PTTK. To było chyba najlepiej zagospodarowane miejsce noclegowe, jakie dotychczas znalazłyśmy na naszej trasie. Z jednej strony tuż przy głównej, ale bardzo spokojnej ulicy w Ustrzykach Górnych (wtedy to miejsce było dużo spokojniejsze, niż teraz), z drugiej nad samą rzeką. Czyste sanitariaty, wygodnie, czego chcieć więcej? Spędziłyśmy tam jedną noc, Agnieszka zauważyła bowiem, że tuż obok schroniska, za płotem, jest kawał trawy, a na niej niewielki drewniany domek z małym namiocikiem obok. A że była to dziewczyna żądna przygód, uznała, że skoro stoi tam już jeden namiot, to przecież może stanąć drugi. Niewiele się zastanawiając, poszła wybadać sprawę. Właściciel domku wyraził zgodę i mogłyśmy tam „zamieszkać”, w dodatku bezpłatnie! Przeprowadziłyśmy się. Gospodarz to sympatyczny pan w średnim wieku, który mieszkał na piętrze, zaś na parterze prowadził sklepik z pamiątkami. Część tych pamiątek była dziełem rzeźbiarza o bujnych kręconych włosach, przez które zyskał przydomek Baranek. Do niego należał wspomniany namiocik. Tu mógł spokojnie tworzyć, rzeźbić figurki, bieszczadzkie aniołki, Chrystusa Frasobliwego, zwierzęta i inne. Miał tu wszystkie potrzebne narzędzia i stół, przy którym niejeden stolarz mógłby dać ponieść się swojej fantazji. Obok mieściło się palenisko i ławka ze stolikiem, przy którym można było zjeść posiłek. Dla podróżniczek z bardzo niskim budżetem, to miejsce było prawdziwym rajem. Poranne pluskanie w zimnej rzece było dodatkowym atutem. Wyjście w góry za dnia, pieczenie skromnej kolacji na ognisku wieczorem, wszystko pod gwiazdami, a potem znów poranne orzeźwienie w rzece i miłe towarzystwo bieszczadników, artystów oraz przygodnie spotkanych turystów czy wędrowców sprawiało, że niczego więcej nie mogłyśmy oczekiwać.

Dwa dni spędziłyśmy w górach. Pamiętam Bukowe Berdo, Tarnicę, Połoninę Caryńską. Po zejściu ze szlaków do naszego namiotu wracałyśmy po części pieszo, a po części autostopem. Trzeciego dnia przyszło zmęczenie. Nie chciałyśmy wychodzić w góry, więc postanowiłyśmy odpocząć „na dole”. Dzień zaczynał się spokojnie, a słońce ledwo przebijało się przez chmury. W powietrzu powoli czuć było nadchodzącą jesień. Leniwie zjadłyśmy śniadanie, któremu towarzyszyły mieszkające w sąsiedztwie kozy. Swoim podgryzaniem naszych kanapek z konserwą rozbawiły nas do łez, a niejeden ich szturchaniec okazał się odrobinę bolesny. Baranek od rana strugał w drewnie, Agnieszka przyglądała mu się wnikliwie, więc zapytał czy chciałaby spróbować swoich sił. Z entuzjazmem odpowiedziała twierdząco, po czym ochoczo zabrała się do pracy. Ja zaległam gdzieś na trawie gapiąc się w niebo, bujając w bieszczadzkich obłokach. Dzień mijał, wszechogarniający spokój i cisza były niezwykłe. Nagle podszedł ktoś zupełnie mi nieznany, trzymając w rękach wielki kawał mięsa, zawołał głośno uśmiechnięty od ucha do ucha:
– Przyniosłem wam kolację.
– Jest ktoś chętny, by przyrządzić mięso na wieczorne ognisko? – zapytał Baranek.
Nie miałam nic do roboty, więc zgłosiłam się na ochotnika. Młodość rządzi się swoimi prawami. Na tamtą chwilę zupełnie nie zastanawiałam się skąd w ogóle pochodzi to mięso. Podobno była to dziczyzna. Dziś pewnie zachowałabym się zupełnie inaczej, jednak wtedy czułam się bezpieczna, dzięki urokowi życzliwych nam ludzi. Dodatkowo wydawało mi się, że dla nich w tamtym momencie było to coś zupełnie naturalnego. Wzięłam zatem mięso, wypłukałam w rzece i zaczęłam przyrządzać je na pachnącym bejcą i żywicą na stole stolarskim. Dostałam wielki nóż, trochę przypraw i z zapałem zabrałam się do krojenia i przyprawiania. Szło nieźle. Wieczorem wszyscy zasiedliśmy przy ognisku, na którym upiekliśmy przyrządzone przeze mnie mięso. Na wszelki wypadek popijaliśmy je winem. Kolacja smakowała wyśmienicie. Były śpiewy, rozmowy, śmiechy i coś jeszcze. A właściwie ktoś… Dołączył do nas dużo później. Miał długie włosy, wytarte jeansy, bose nogi, nagi tors i narzuconą na plecy kamizelkę. Uwagę zwracał także wisior zawieszony na szyi. Ten człowiek wyglądał zupełnie jak Indianin. Może to był jeden ze słynnych bieszczadzkich zakapiorów? Nie wiem. Za to doskonale pamiętam, jak od jego opowieści z głębi lasu po plecach przechodziły dreszcze. Był samotnikiem mieszkającym ze swoimi zwierzętami gdzieś daleko od cywilizacji. Gdy zaczął skakać przez ognisko, poczułam się jak w innej rzeczywistości. Byłam absolutnie zafascynowana. W głowie kłębiły się myśli o tym, jakby to było cudownie zawsze prowadzić takie życie. Takie wolne. A jakie będzie? Kim będę gdy już za kilkadziesiąt godzin przyjadę do Gdyni i w przyszłości?

Wróciłyśmy do domu przeszczęśliwe, bogatsze w niezwykłe doświadczenie i…bardzo brudne. 150 zł wystarczyło mi na cały tydzień. Przywiozłam nawet pamiątki. Jak ja to zrobiłam? Do dziś się zastanawiam.

Po czasie bardzo zatęskniłam za Bieszczadami. W sierpniu 2017 roku zabrałam tam męża i dzieci. Wertując przewodniki, w każdym czytałam, że w Bieszczady się nie jeździ, ale jedzie się raz, a potem już tylko wraca. Coś w tym jest… Po 17 latach wróciłam. Zupełnie inna, już nie sama. Zapragnęłam pokazać rodzinie piękno, które kiedyś zobaczyłam. Zamieszkaliśmy w miłej chacie, przeszliśmy wiele kilometrów po połoninach, zajrzeliśmy w ciekawe zakątki Bieszczad, zobaczyliśmy mnóstwo zwierząt, poznaliśmy niezwykłych ludzi. Nie mogłam się powstrzymać przed zajrzeniem w „stare kąty”. Wróciłam do Ustrzyk Górnych, by zobaczyć ten skrawek trawnika ze wspomnianym namiocikiem. Po wolnej przestrzeni nie zostało już nic. Ustrzyki bardzo się rozbudowały, czekała tam na mnie jednak niespodzianka. Spotkałam Baranka! Tego zupełnie się nie spodziewałam. To radość, którą trudno opisać. Odbyliśmy ciekawą rozmowę, wróciły piękne wspomnienia. Natychmiast zadzwoniłam do Agnieszki, by podzielić się z nią tą niezwykłą chwilą. Baranek wciąż rzeźbi, ma się świetnie i oby tak zostało jak najdłużej. Ma mały sklepik w sercu Ustrzyk Górnych, w którym sprzedaje swoje prace. Wzbogaciłam moją domową galerię o kapliczkę z Chrystusem Frasobliwym, cenną osobistą pamiątkę.

Pomimo, że mieliśmy wspaniałe wakacje, marzy mi się, by moje córki przeżyły kiedyś tak fascynującą przygodę jak ja, by powędrowały z plecakiem po bieszczadzkich połoninach, smakując dorosłego życia, wolności, szaleńczej młodości, czerpiąc garściami to co najlepsze.

A co ze mną? Czy tam wrócę? Z pewnością. Koniecznie. Nie jeden raz!

Danka Ślipy